Stowarzyszenie Effatha - sekty, zagrożenia wiary, apologetyka
www.effatha-org.7m.pl
Jan Paweł II o sektach

  • Ciekawe artykuły

  • Szukasz informacji o sektach?

  • Chcesz wiedzieć co zagraża Twojej wierze?

  • Nie wiesz jak bronić swojej wiary?

  • Potrzebujesz pomocy?

  • Chcesz nam pomóc?

  • Oświadczenie Ośrodków Informacji d/s sekt i NRR w sprawie działań p. Ryszarda Nowaka

  • Szukasz odpowiedniej literatury?

  • Wstecz

    SPÓŹNIONE DEMENTI

    CO SIĘ ZDARZYŁO PÓŁ WIEKU TEMU W ROSWELL? WYZNAWCY UFO SĄ PRZEKONANI, ŻE ROZBIŁ SIĘ STATEK OBCEJ CYWILIZACJI. ARMIA AMERYKAŃSKA DOPIERO TERAZ ODTAJNIŁA SWOJĄ WERSJĘ

    Na początku ubiegłego lata, gdy większość Amerykanów opanował już wakacyjny nastrój, US Air Force ogłosiły długo oczekiwany, sążnisty raport, który zgodnie z intencją jego autorów miał przekonać sceptyczne społeczeństwo, że siły powietrzne kraju odniosły wreszcie ostateczne zwycięstwo nad latającymi spodkami. Zawierający 231 stron dokument był owocem oficjalnego śledztwa dotyczącego incydentu, który miał miejsce dokładnie 50 lat wcześniej w okolicach miasteczka Roswell w Nowym Meksyku. Miejscem incydentu, najważniejszego w ufologicznej mitologii "bliskiego spotkania drugiego (a jak twierdzą niektórzy świadkowie trzeciego) rodzaju", było owcze pastwisko położone około 120 km od miasta.

    W pierwszych dniach lipca 1947 roku pasterz doglądający swego stada znalazł na owym polu szczątki nie zidentyfikowanego obiektu latającego, który w przekonaniu wielu Ziemian był rozbitym pojazdem kosmicznym pochodzącym z obcej planety. W ciągu ubiegłych 50 lat, kiedy "incydent z Roswell" żył własnym życiem, obrastając coraz większą, bardziej szczegółową legendą, władze cywilne i wojskowe kilkakrotnie zmieniały wersje wydarzeń, początkowo twierdząc, że tajemniczy obiekt był balonem meteorologicznym, zaś później, iż były to fragmenty tajnego szpiegowskiego urządzenia, którego zadaniem miało być monitorowanie testów radzieckich broni jądrowych. To ostatnie wyjaśnienie nadal obowiązuje. Gdyby autorzy raportu poprzestali na lakonicznym potwierdzeniu wcześniejszych ustaleń, szansa, że ich wysiłek nie pójdzie na marne, byłaby może nieco większa. To jednak za mało, by wypełnić z górą dwieście stron druku... W swej biurokratycznej skrupulatności czuli się oni wszakże zobowiązani do zajęcia stanowiska w kwestii wszelkich najbardziej nieprawdopodobnych opowieści i plotek, jakimi obrósł tymczasem ów, trywialny na pozór, incydent sprzed pół wieku. Jak zeznali po kilkudziesięciu latach niektórzy świadkowie, w okolicy Roswell widziano latające spodki; może, sugeruje raport, nie były to UFO, tylko eksperymentalne pojazdy testowane przez NASA? Kim naprawdę był osobnik o ciemnej, zdeformowanej twarzy i oczach pozbawionych brwi, którego wielu wzięło za przybysza z kosmosu? Był to może pewien niefortunny kapitan sił powietrznych sugeruje raport który został ranny w czasie lotu balonem. A zwęglone ciała, których tajnej autopsji dokonano rzekomo w miejscowej bazie lotniczej? Mogli to być członkowie 11-osobowej załogi samolotu wojskowego, który rozbił się w pobliskich górach na początku lat pięćdziesiątych. A karłowate ciała, bez zarostu, kciuków i uszu, o których tyle opowieści krąży wśród miejscowej ludności? Były to zapewne kukły, których lotnictwo używało do testowania nowych modeli spadochronów...

    W myśl starej zasady kto się tłumaczy, ten się obciąża oficjalne dementi władz wojskowych nikogo właściwie nie zadowoliło. Sceptycy, którzy nigdy nie wierzyli w istnienie UFO, zżymali się na samą myśl, iż poważna instytucja rządowa zaprząta sobie w ogóle głowę podobnymi dyrdymałami. Wierzący z kolei, a jest ich spora liczba, znaleźli w raporcie tyle "nieścisłości" i "niedomówień", że ich wiara w wielki rządowy spisek, mający na celu ukrycie przed narodem "prawdy", znalazła jeszcze jedno potwierdzenie.

    KOSMICZNY FESTIWAL

    W Roswell tymczasem trwały przygotowania do uroczystości rocznicowych, których świątecznego nastroju żaden rządowy raport nie mógł popsuć. Choć "gwoździem programu" miał być koncert rockowy dla upamiętnienia historycznego wydarzenia sprzed 50 lat, inne atrakcje tygodniowych obchodów obejmowały m.in. "naukowe sympozjum" z udziałem takich ekspertów, jak Erich von Däniken, festiwal filmowy, konkurs na najbardziej pomysłowy kostium kosmiczny, laserowy pokaz w miejscowym planetarium. Przede wszystkim jednak miała to być sposobność do zadumy nad tajemnicami Wszechświata, do nawiązania duchowego kontaktu z wysłannikami cywilizacji pozaziemskich, zaś dla miejscowych niebagatelny zastrzyk finansowy. Odpowiedzialny za ziemską część imprezy szef miejscowej Izby Handlowej, Bill Pope, w rozmowach z dziennikarzami dawał wyraźnie do zrozumienia, że jest człowiekiem, który nie szybuje w kosmosie, tylko chodzi po ziemi. Odwiedziłem wiele miejsc podobnych do Roswell zwierzał się i w jednych mają rodeo, a w innym mieście niedaleko stąd wyścigi jaszczurek. Każdy potrzebuje jakiejś atrakcji, by ściągnąć turystów i zarobić pieniądze. My mamy UFO. Gdyby nie UFO, 48-tysięczne Roswell znane byłoby pewno tylko jako miejsce narodzin aktorki Demi Moore i siedziba największej w USA fabryki sera mozzarella. A to za mało, by zwabić 60 tys. gości w ciągu jednego lipcowego tygodnia.

    Dla wielu spośród owych turystów wyprawa do Roswell była czymś w rodzaju duchowej pielgrzymki. Według badań opinii publicznej przeprowadzonych przez tygodnik "Time", 34% Amerykanów święcie wierzy, że inteligentne istoty z innych planet odwiedziły w przeszłości Ziemię, zaś spośród tej liczby 65% jest przekonanych, iż Roswell było miejscem "kosmicznego wypadku", w wyniku którego jeden z ich pojazdów uległ zniszczeniu (80% z kolei uważa, że rząd amerykański wie o całej sprawie znacznie więcej niż skłonny jest publicznie ujawnić). Przy takiej liczbie "wiernych" trudno się dziwić, iż dla ziemskich przybyszy wyprawa do Roswell ma głębszy duchowy sens. Wielu z odwiedzających pamiętne pastwisko (czy jedno ze zidentyfikowanych drogą dociekliwych badań trzech innych miejsc "kontaktu") ma łzy w oczach, a niektórzy popadają w stan głębokiej kontemplacji. Wśród nawróconych, wśród turystów jest też liczna grupa dziennikarzy, których redakcje nie zadowoliły się wydrukowaniem krótkiej wzmianki o rządowym dementi. Są oni bardziej dociekliwi i sceptyczni. Nie potrzeba zresztą przesadnej dociekliwości, by nieufność tę w pełni usprawiedliwić.

    ODKRYCIE NA OWCZYM PASTWISKU

    Wszyscy są zgodni, że w końcu czerwca bądź na początku lipca 1947 roku coś się istotnie w rejonie Roswell wydarzyło. Co wiadomo na pewno? Otóż pewnego lipcowego ranka przed 50 laty lustrujący swe położone 120 km od Roswell pastwiska "baca" William "Mac" Brazel natknął się na rozrzucone po łące szczątki tajemniczego obiektu posklejane kolorową taśmą pręty, fragmenty folii z nieznanego materiału, jakieś lśniące kawałki metalu... Zaintrygowany swym odkryciem, poddał je "wstępnej analizie" i stwierdził, że są niepalne i nie dają się pokroić kozikiem.

    Kilka dni później, 6 lipca 1947 roku, za namową sąsiadów Brazel zebrał część znalezionych przedmiotów i zawiózł je, wraz z transportem wełny, do Roswell, do miejscowego szeryfa. Ten z kolei przekazał je władzom miejscowej bazy lotniczej i nazajutrz dwóch oficerów wywiadu wojskowego z Roswell Army Air Force Base pojawiło się na polu Bazela. Przy jego pomocy pozbierali wszystkie "dowody rzeczowe" i powrócili do miasta. Jeden z oficerów, major Jesse A. Marcel z 509 Grupy Bombowej, zatrzymał się w drodze do bazy w domu i obudził 11-letniego syna, by jak ten ostatni po latach wspomina pokazać mu fragmenty latającego spodka. To niewinne naruszenie zasad tajemnicy wojskowej nabrało z czasem szczególnego znaczenia. Jesse Junior, który prowadzi dziś praktykę lekarską w Montanie, jest jednym z nielicznych pozostałych jeszcze przy życiu bohaterów "incydentu w Roswell". Pamiętne słowa jego ojca są koronnym dowodem, że władze wojskowe od początku wiedziały o nieziemskim pochodzeniu znaleziska.

    Kiedy zebrane z pola Bazela obiekty pokazane zostały dowódcy bazy, pułkownikowi Williamowi Blanchardowi, wezwał on do siebie rzecznika prasowego i polecił mu przekazanie miejscowej prasie komunikatu, że armia jest w posiadaniu szczątków latającego spodka czy dysku. Wiadomość o tym, iż RAAF (Roswell Army Air Field) znajduje latający spodek na ranczo w rejonie Roswell, ukazała się na pierwszej stronie "Roswell Daily Record" 8 lipca 1947 roku, a następnego dnia ta sama gazeta zamieściła sprostowanie generał Roger M. Ramey, dowódca 8 Armii Powietrznej stacjonujący w Fort Worth w Teksasie, wyjaśnił, że tzw. latający dysk nie był niczym innym niż zwykłym balonem meteorologicznym. To jednak nie koniec historii "incydentu w Roswell", a zaledwie jego skromny początek.

    Opisałem szczegóły tego na pozór trywialnego zdarzenia sprzed 50 lat, a to dlatego, że w całej "sprawie Roswell" są to właściwie jedyne fakty, które ustalono ponad wszelką wątpliwość. Reszta a na temat Roswell napisano już z tuzin książek to właściwie domena czystej spekulacji. By zrozumieć przyczyny, dla których ten właśnie incydent zajmuje w ufologicznej mitologii szczególne i wyróżnione miejsce, trzeba zwrócić uwagę na kilka faktów. Okolicznością najważniejszą jest to, że w całej historii "latających spodków" czy jak je później bardziej "naukowo" nazwano Niezidentyfikowanych Obiektów Latających niefortunny komunikat rzecznika bazy w Roswell, Waltera Hauta, jest jedynym przypadkiem, kiedy amerykańskie władze wojskowe oficjalnie potwierdziły fizyczne istnienie tego rodzaju obiektów. Co prawda, w oryginalnym komunikacie nie było mowy na temat pozaziemskiego pochodzenia znalezionych szczątków, nie mówiąc już o prawie natychmiastowym sprostowaniu generała Rameya. Ale, jak wiadomo, tylko zdementowane komunikaty rządowe stają się wiarygodne... Nawiasem mówiąc, odtajnione w latach dziewięćdziesiątych dokumenty potwierdziły, że generał nie powiedział i nie mógł w tym czasie powiedzieć całej prawdy. Znaleziony obiekt nie był balonem meteorologicznym, lecz najprawdopodobniej ściśle tajnym urządzeniem szpiegowskim. Istotny dla zrozumienia przebiegu i klimatu otaczającego wydarzenia w Roswell był też fakt, że to niewielkie prowincjonalne miasteczko, "gdzie diabeł mówi dobranoc" zapewne z racji swej względnej izolacji wybrane zostało pod koniec II wojny światowej przez armię amerykańską na siedzibę bazy lotniczej 509 Grupy Bombowej, jedynej wówczas na świecie nuklearnej siły uderzeniowej. Stąd właśnie wystartowała "latająca forteca" Enola Gay do pierwszego etapu swej bojowej misji, która zakończyła się zrzuceniem bomby atomowej na Hiroszimę. Ponadto Alamogordo, miejsce pierwszej eksperymentalnej eksplozji nuklearnej, znajduje się tylko około 200 km od Roswell i blask Testu Trinity był stąd wyraźnie widoczny. By uspokoić miejscowe społeczeństwo, "Daily Record" zamieścił nazajutrz po tej historycznej dacie krótką wzmiankę wyjaśniającą, że skład amunicji w pobliżu Holloman Air Force Base w Alamogordo z nieznanych przyczyn wyleciał w powietrze... Ponieważ rok 1947 był już początkiem "zimnej wojny", władze wojskowe, jeśli już musiały wypowiadać się publicznie o tym, co dzieje się w tym rejonie Nowego Meksyku, czyniły to nerwowo i niechętnie.

    Nie jest do końca jasne, co podkusiło pułkownika Blancharda, by opowiadać swemu oficerowi prasowemu o latających spodkach czy dyskach. Być może, jego intencją było zbagatelizowanie całego incydentu. Nie wiedział, nieszczęsny, co czyni... Na usprawiedliwienie Blancharda przypomnieć może wypada, że opisane wydarzenia rozgrywały się na jakiś czas przedtem nim Erich von Däniken spopularyzował ideę, że wszystkie wybitne osiągnięcia starożytności były dziełem przybyszy z kosmosu. W istocie, świat dopiero wkroczył w erę UFO. Mówiąc dokładniej, ów historyczny moment miał miejsce zaledwie około 2 tygodni przed "incydentem w Roswell". 24 czerwca 1947 roku Kenneth Arnold, pilot z miasteczka Yakima w graniczącym z Kanada i Pacyfikiem stanie Washington, tysiące mil od Roswell, krążył awionetką nad masywem Mount Rainier w poszukiwaniu zaginionego w górach samolotu. W pewnej chwili jego uwagę zwróciło dziewięć dyskowatego kształtu lśniących obiektów, przemieszczających się po niebie z szybkością, którą ocenił na około 1700 mil (około 2700 km) na godzinę. Leciały one w szyku o formie regularnego trójkąta i, jak Arnold się wyraził, opisując później swą przygodę, ich ruch przypominał ruch spodków ślizgających się po wodzie. Ponieważ był on człowiekiem ze wszech miar wiarygodnym doświadczonym pilotem, szanowanym lokalnym biznesmenem, a także zastępcą szeryfa w rodzinnym mieście doniesienie zostało potraktowane poważnie przez siły powietrzne, prasę i opinię publiczną. Wiadomość o jego spotkaniu z tajemniczymi obiektami obiegła całą prasę światową i termin "latające spodki" wkroczył do potocznego języka.

    Pułkownik Blanchard słyszał zapewne o tym świeżym jeszcze zdarzeniu i na pewno dowiedzieli się o nim redaktorzy "Roswell Daily Record". Jeśli pozazdrościli Yakimie światowego rozgłosu, to spotkało ich rozczarowanie. Po szybkim sprostowaniu Rameya cała sprawa, przynajmniej chwilowo, poszła w zapomnienie i Roswell pozostało miejscem, "gdzie diabeł mówi dobranoc". Nawet Demi Moore, która spędziła w nim dzieciństwo, nie przypomina sobie, by w domu kiedykolwiek mówiono o tajemniczych latających obiektach czy gościach z kosmosu, którzy kilka lat wcześniej odwiedzili jej rodzinne miasteczko.

    SPOTKANIA WIELU RODZAJÓW

    Legenda latających spodków zaczęła tymczasem rosnąć i dojrzewać. W końcu lat czterdziestych i na początku pięćdziesiątych relacje o obserwacjach UFO (zwane "bliskimi spotkaniami pierwszego rodzaju") pojawiały się z niezmienną regularnością i stopniowo zjawisko przybrało zasięg światowy. Materiał dowodowy stanowiły na ogół zeznania pojedynczych świadków, dokonujących swych obserwacji zazwyczaj w zupełnej głuszy, choć niektóre wizyty jak na przykład UFO krążące nad Waszyngtonem w lipcu 1952 roku miały "pełną widownię". Ten ostatni incydent sprowokował nawet amerykańskie siły powietrzne do podjęcia nieudanego pościgu. Tymczasem, jakby na złość zjednoczonym siłom obronnym wszystkich ziemskich mocarstw, przybysze z kosmosu stawali się z roku na rok coraz bardziej zuchwali. W połowie lat pięćdziesiątych coraz częściej pojawiały się doniesienia o pomyślnym lądowaniu UFO ("bliskie spotkania drugiego rodzaju"), zaś w ślad za nimi o bezpośrednich kontaktach z "obcymi" (tzw. bliskich spotkaniach trzeciego rodzaju). Początkowo kosmici różnili się znacznie między sobą rozmiarami, kształtem i kolorem najczęściej byli to półtorametrowi "ludzie" o szarej lub zielonej skórze, wielkich głowach i dużych oczach, choć niekiedy świadkowie natykali się na niedużych brązowych osobników odzianych w czarne (czarne garnitury pojawią się jeszcze raz nieco później w naszej historii) stroje przypominające zbroję lub nawet na wysokich "nordyckich" typów o niebieskich oczach. Z czasem coraz wyraźniejszą przewagę zdobywać zaczęli mali, zieloni, łysi i trójpalczaści.

    W okresie "spotkań trzeciego rodzaju" międzynarodową sławę zyskał sobie pewien szczególnie popularny wśród kosmitów rzemieślnik z południowej Kalifornii nazwiskiem George Adamski (rodak?), który zaskarbił sobie tak wielkie ich zaufanie, że jak opisał to potem w dwóch książkach w toku licznych spotkań wyjawili mu (w czasie jednego z nich Adamski został zabrany na przejażdżkę latającym spodkiem) cel swych wizyt. Przybyli mianowicie na Ziemię z pobliskiej Wenus po to, aby uchronić naszą planetę przed zgubnymi skutkami promieniowania jądrowego wywołanego przez próbne wybuchy atomowe w atmosferze. Politycy musieli wziąć sobie do serca ich admonicje, bo w jakiś czas potem atmosferyczne testy broni nuklearnych zostały zakazane...

    Podczas gdy Adamski pozostawał z "obcymi" w przyjaznych stosunkach i odwiedzał ich pojazdy z własnej nieprzymuszonej woli, innych nieszczęśników, którzy zostali przez przybyszy z kosmosu uprowadzeni przemocą, poddano upokarzającym "naukowym" oględzinom i eksperymentom. Pierwsze doniesienie o takim "bliskim spotkaniu czwartego rodzaju" pochodzi z Brazylii z 1957 roku. Jego obiektem był farmer Antonio Villas-Boas. W toku swego niefortunnego (?) spotkania z "obcymi", jak zeznał później pod przysięgą, zabrany został do pojazdu kosmicznego i siłą zmuszony do stosunku z kosmitką (tym razem była to blondynka), która po fakcie przekazała mu na migi informację, że próba "krzyżówki" zakończyła się pomyślnie... Jakkolwiek nieprawdopodobne wydawać się mogły opowieści o Niezidentyfikowanych Obiektach Latających i ich dobrowolnych bądź wymuszonych kontaktach z Ziemianami, w latach pięćdziesiątych świat (tzn. jego ziemska część), podzielony na dwa ideologicznie wrogie, uzbrojone w broń masowej zagłady obozy, miał zupełnie przyziemne powody, by uważnie śledzić, co dzieje się na niebie. W Stanach Zjednoczonych obowiązek obrony powietrznej przestrzeni kraju należał do sił powietrznych, których dowódcy byli zapewne bardziej zaniepokojeni tym, że obserwowane pojazdy kosmiczne raczej pochodzą spoza Uralu niż z jakiejś obcej planety.

    Już w 1948 roku siły powietrzne powołały grupę operacyjną o nazwie Project Sign, której zadaniem było wyjaśnienie prawdziwej natury latających spodków. Jej badania kontynuowano w ramach Project Grudge i Project Blue Book ten ostatni trwał od 1952 do 1969 roku. Przeprowadzono wtedy analizę 12 618 przypadków. Po wyeliminowaniu obserwacji pospolitych samolotów, meteorytów i innych ciał niebieskich, a także fałszywych doniesień i zwykłych żartów, 701, czyli około 5% dostrzeżonych przez świadków, obiektów latających pozostało nie zidentyfikowanych. Uznając dalszy trud za zbyteczny, US Air Force wycofały się po cichu z całego interesu, po przestudiowaniu specjalnego raportu niezależnej grupy ekspertów z Uniwersytetu stanu Kolorado, która doszła do wniosku, że nie istnieją żadne dowody, iż UFO są kosmicznymi pojazdami pilotowanymi przez inteligentne istoty z innych planet. Nawiasem mówiąc, "incydent z Roswell" nie znajdował się nawet na tej liście.

    Zamknięcie oficjalnego śledztwa w sprawie rzekomych UFO powinno na pozór położyć kres dalszym spekulacjom na temat odwiedzin kosmitów. W rzeczywistości i fakt ten nie jest bynajmniej żadnym paradoksem nastąpiło coś dokładnie przeciwnego. Z chwilą gdy władze wojskowe przestały się oficjalnie interesować latającymi spodkami, ufolodzy uwolnieni zostali od kłopotliwej konkurencji i nastąpił prawdziwy rozkwit ich badań. W tym samym roku, kiedy opracowany został raport projektu Blue Book, Erich von Däniken wydał Rydwany bogów, zaś w Ameryce, w ślad za ogłoszonym w 1966 roku bestsellerem Johna Fullera Przerwana podróż opisującym przygody amerykańskiej pary porwanej przez załogę latającego spodka w Białych Górach w północno-wschodnim stanie New Hampshire pojawiać się zaczęły masowo relacje o kosmitach dokonujących eksperymentów na uprowadzonych Ziemianach. Minęło jednak ponad 10 lat, zanim "incydent z Roswell" został na nowo "odkryty" i stopniowo urósł do rangi "kanonicznego" przypadku kontaktu ludzi z przybyszami z obcej planety.

    Jest w tym odkryciu wiele zasługi znanego kanadyjsko-amerykańskiego ufologa, Stantona Friedmana, który pod koniec lat siedemdziesiątych podjął "śledztwo" w sprawie Roswell. Wyniki ogłosił w serii sensacyjnych książek utrzymanych w pseudonaukowej konwencji dziennikarskiej, a jego występ w telewizyjnym programie "Nie rozwiązane zagadki" nadał "incydentowi w Roswell" szeroki rozgłos. Po Friedmanie wielu innych ufologów uzupełniło jego relację bądź wystąpiło z konkurencyjnymi wersjami wydarzeń z lipca 1947 roku. W efekcie ich dociekliwej "działalności badawczej" legenda Roswell przybrała swą dzisiejszą bogatą, choć zapewne nieostateczną, formę. Jądro legendy stanowią dwie zasadnicze tezy. W myśl pierwszej, owego pamiętnego lata w okolicy Roswell nastąpił wypadek kosmicznego pojazdu, którego załoga zginęła; druga teza, będąca niezbędnym uzupełnieniem pierwszej, głosi, że amerykańskie władze wojskowe od początku podjęły próbę ukrycia prawdy przed społeczeństwem i z czasem ich działania przerodziły się w gigantyczny spisek, zmowę milczenia, w którą do dziś zaangażowane są najwyższe czynniki rządowe.

    MILION OFIAR

    Fakt, że cały rejon Roswell był w latach czterdziestych i później ważną strategicznie strefą intensywnej działalności militarnej, był dla ufologów okolicznością bardzo dogodną. Uwiarygodniał motyw rządowego spisku i pozwalał wprowadzić do relacjonowanej historii bezimiennych "panów w czerni" (tak właśnie, nieprzypadkowo, brzmi tytuł najnowszego filmu o inwazji kosmitów na Ziemię), których zadaniem było zmuszanie świadków doniosłych zajść do milczenia pod groźbą, zależnie od wersji, poważnych konsekwencji lub śmierci. Interwencja żandarmerii wojskowej która według niektórych bardziej łaskawych dla władz ufologów miała na celu zapobieżenie masowej panice sprawiła, że prasie i opinii publicznej przekazana została sfabrykowana wersja wydarzeń, według której rozbity pojazd kosmiczny zidentyfikowano jako szczątki meteorologicznego czy szpiegowskiego balonu.

    Kiedy wreszcie "niezależni" badacze podjąć mogli swą pracę, okazało się, że w istocie owego lata miało miejsce nie jedno, lecz co najmniej trzy spotkania z "obcymi", przy czym na jednym z miejsc katastrofy znaleziono 4 ciała załogi latającego spodka. Według niektórych świadków, jeden z nieszczęsnych przybyszy zdradzał jeszcze oznaki życia, kiedy na miejsce przybyła żandarmeria i otoczyła cały teren gęstym kordonem.

    Świadkowie, których pamięć wydawała się poprawiać w miarę upływu czasu, przypomnieli sobie nawet, że w szpitalu bazy lotniczej w Roswell w kilka dni po wypadku lekarze dokonali sekcji zwłok kilku niewielkich osobników o dużych głowach, pozbawionych zarostu. Amatorski film rejestrujący przebieg autopsji został nawet przed kilku latach odnaleziony w jakichś tajnych archiwach i pokazany w telewizji...

    Sympatyczny ET z filmu Stevena Spielberga o tym samym tytule miał więcej szczęścia niż rozbitkowie z Roswell i po swych ziemskich perypetiach powrócił w końcu na macierzysty pojazd. Był to, według wiernej relacji Spielberga, osobnik młody i pełen życzliwości wobec Ziemian. Nie wszyscy kosmici są równie niewinni i sympatyczni. Jak wiemy, krewni ET mogą być całkiem niewrażliwi na ludzkie cierpienie i, zapewne powodowani chłodną, naukową ciekawością, nierzadko poddają zbłąkanych wędrowców, którzy mają nieszczęście wpaść w ich ręce, badaniom graniczącym często z torturami.

    W ciągu dziesięcioleci narosła bogata literatura dotycząca przypadków poważnych psychologicznych konsekwencji "spotkań czwartego rodzaju". Publikacje na temat poważnych psychicznych zaburzeń wywołanych przez te traumatyczne doświadczenia zaczęły ukazywać się w amerykańskiej literaturze psychiatrycznej już na początku lat sześćdziesiątych. W latach 19641985 profesor psychiatrii na Uniwersytecie stanu Wyoming, Leo Sprinkle, udzielił medycznej pomocy co najmniej 300 ofiarom kosmicznych uprowadzeń. John Mack z Harvard University, którego opublikowana w 1994 roku książka Porwania: ludzkie spotkania z obcymi wywołała w swoim czasie niejaką sensację z racji wysokiego naukowego autorytetu zatrudniającej go instytucji, szacuje, że w Ameryce żyje dziś około miliona ofiar "spotkań czwartego rodzaju". Ich konsekwencją mogą być stany niepokoju, bezsenność, ataki lęku, a także rozmaite zaburzenia somatyczne. Sprinkle, Mack i wielu innych psychiatrów udziela im pomocy, stosując głównie hipnozę.

    Ofiary "spotkań czwartego rodzaju" mogą więc obecnie szukać ukojenia, spotykając się z wyspecjalizowanym psychiatrą. Powiedzieć można, odbywają "bliskie spotkania piątego rodzaju". I kiedy wreszcie "obcy" zostaną zidentyfikowani, kto wie, może się okaże, że jesteśmy nimi my sami...

    Krzysztof Szymborski.

    Dr KRZYSZTOF SZYMBORSKI jest wykładowcą w Skidmore College Saratoga Springs, w stanie Nowy Jork.
    e-mail: kszymbor@scott.skidmore.edu

    Artykuł pochodzi z "Wiedzy i Życia" nr 3/1998

    Dziękujemy redakcji Wiedzy i Życia za udostępnienie powyższego opracowania.
    http://www.wiedzaizycie.pl/



    © Wszelkie prawa zastrzeżone 2001-2018

    Stowarzyszenie EFFATHA
    e-mail: info@effatha.org.pl

    Ostatnio aktualizowane: 27.06.2005
    Strona istnieje od: 15.10.2001